Tymczasem cisza jest tym bardziej cenna i fascynująca, im większa ilość osób w niej uczestniczy (por. II część „Pamiętników” Paderewskiego). W epoce zagłuszania hałasu jeszcze większym hałasem znajduję schronienie w przeszłości. Chciałbym przywołać tutaj kilka najpiękniejszych i najbardziej przejmujących momentów Muzycznej Ciszy, jakie udało mi się przeżyć. Wyobraźnia przenosi mnie nawet daleko wcześniej, do błogosławionego, nie znającego wzmacniaczy, wieku dziewiętnastego...
Willa, której pierwsze piętro zajmował Profesor stała przy niezwykle spokojnym, ślepym zakończeniu ulicy Kilińskiego w Katowicach. Wieczorem, w jego salonie - gdy akurat nie grałem, a on na chwilę przestawał mówić - zapadała zupełna, „dzwoniąca w uszach” cisza. Tego wieczoru grałem Sonatę C-dur Beethovena (op. 2 nr 3) i utknąłem na początku 2-giej części nie radząc sobie z konsekwentnym utrzymaniem wolnego tempa, co jest zresztą dużą sztuką. Profesor postanowił więc pokazać mi, jak to się gra, a zdarzyło się to pierwszy i JE-DY-NY raz(!) na całych sześć lat nauki!
Długo przygotowywał na klawiaturze swoje ręce o mocno spłaszczonych kostkach. W jego ruchach było coś teatralnego. Zaczął grać w tak wolnym tempie, że beethovenowskie pauzy wydawały mi się nieskończenie długie. Chyba je nawet celowo nadmiernie przeciągał i dźwięki Adagia były rzeczywiście „otulone” w tę niesamowitą ciszę. Stałem tuż obok fortepianu jak skamieniały i w ciągu tych zaledwie kilkunastu sekund doznałem jakiegoś „olśnienia”. Pojąłem siłę oddziaływania na słuchaczy Chopina, Liszta, Paderewskiego... Woytowicz, który osobiście słyszał grę nie tylko Paderewskiego, ale m. in. również Michałowskiego (był przecież jego uczniem) i Józefa Hofmanna, otworzył mi w tym momencie oczy na całą tradycję interpretacyjną płynącą jakby przez niego z głębin poprzedniego stulecia.