![]() |
![]() |
![]() |
dziadek Julek |
dziadek Janek |
mój ojciec, Henryk |
Żadnego z nich nie było mi dane poznać, a to za sprawą zgranego kwartetu barbarzyńców w składzie Hitler, Roosevelt, Churchill i Stalin. Co by było, gdyby Roosevelt i Churchill nie oddali Polski Stalinowi? Dzisiaj nie ma co „gdybać” - było, jak było... Polityka nie zna słowa „przepraszam”, a pojęcia sprawiedliwość i zadośćuczynienie są w rzeczywistości tak nikłe i wyświechtane, że aż żałosne. A co powiedzieć, gdy to nie ofiary zostają uhonorowane, lecz złoczyńca?
Jak na ironię losu, dziadkowie i ojciec wojnę przeżyli i dopiero po jej zakończeniu zaczęły ich dosięgać jak gdyby jakieś zagubione kule. Obaj dziadkowie zmarli jeszcze przed moim urodzeniem, ale znam ich dobrze z rodzinnych opowiadań. Zanim przejdę do historii ojca, przytoczę dwie anegdoty o nich.
Dziadek Julek był typowym „pracoholikiem” - pracował przez 365 dni w roku, a w roku przestępnym 366 (odziedziczyłem). Gdy pod koniec I wojny światowej został wcielony do CK armii, w okolicach Dubrownika wykazał się tak wyjątkowymi zdolnościami organizacyjnymi, że zdumiony austriacki oficer powiedział mu: „Du mußt studieren, mein Junge” („Musisz studiować, chłopcze”). Zawsze chciał zabrać rodzinę w tamte piękne strony, ale przed wojną nie miał czasu, a po wojnie - ani zdrowia, ani pieniędzy, bo oczywiście komuna zagarnęła to, czego wojna nie zdołała zniszczyć... W Polsce międzywojennej był oficerem rezerwy i jako jeden z bardzo nielicznych geodetów posiadał specjalne uprawnienia dokonywania pomiarów dla celów wojskowych i przemysłowych (m. in. wymierzał tereny słynnego COP-u).
Oczywiście wykonywał również mnóstwo pomiarów cywilnych, a o precyzji jego prac świadczy następująca historia: kamienie graniczne na polach często ulegały zniszczeniu - np. przypadkowemu lub umyślnemu zaoraniu. W latach 1930-tych poproszono dziadka o ponowne wymierzenie jakiegoś pola, które już mierzył kilkanaście lat wcześniej. Dziadek zrobił pomiar i wskazał pracownikowi miejsce, gdzie należy kopać dołek pod nowy kamień. Po kilku ruchach łopatą pracownik ów uderzył o resztki kamienia wkopanego dokładnie w tym samym miejscu, które dziadek wyznaczył podczas poprzedniego pomiaru! Dziadek Julek umarł młodo, tuż po wojnie.
Dziadek Janek pracował przed wojną jako majster w hucie szkła, gdzieś w okolicach Jeleniej Góry. Huta ta należała wówczas do jakiegoś arystokraty, któremu kiedyś, podczas wizytacji, przedstawiono dziadka, jako wyróżniającego się pracownika. Gdy właściciel wyciągnął do dziadka rękę nie zdejmując rękawiczki, dziadek błyskawicznie wyjął z kieszeni chusteczkę do nosa, owinął nią sobie rękę i dopiero wtedy uścisnął arystokratyczną dłoń Piękna lekcja dobrych manier, prawda?
Nie znam ich losów z okresu dwudziestolecia międzywojennego. Ze zrozumiałych względów w epoce komunistycznej z dziećmi o takich historiach nie rozmawiano, a gdy dorosłem na tyle, aby się tym zainteresować, nie było już nikogo, kto mógłby odpowiedzieć na moje pytania... Dopiero niedawno dowiedziałem się, że najstarszy brat ojca, Jerzy, służył w Podchorążówce. Był ogromnego wzrostu i wraz ze Stefanem Rollą, o którym będzie mowa później, maszerował zawsze w pierwszej czwórce. Militarne powiązania Jerzego wpłynęły prawdopodobnie na obu jego młodszych braci - Henryka i Mariana, bowiem wkrótce po wybuchu wojny wszyscy trzej wstąpili do partyzantki.
Nie udało mi się również dokładnie umiejscowić partyzanckiej działalności ojca - ze strzępów informacji, które udało mi się zdobyć wynika, że walczył on w różnych miejscach i w kilku formacjach partyzanckich. Ojciec musiał przemieszczać się po dość dużym terenie południowo-wschodniej Polski, prawdopodobnie unikając hitlerowców (posłuchaj nagrania poniżej). W lasach nabawił się ciężkiej gruźlicy, z której już nigdy nie zdążył się wyleczyć. Wydaje mi się, że po każdej zmianie miejsca pobytu przystępował do lokalnego oddziału partyzantów, albo też był bezpośrednio przerzucany do innego oddziału, gdzie miał większe szanse na ukrycie się.
W czasie wojny grasowała w okolicach Stalowej Woli komunistyczna banda grabiąc, paląc i mordując. Dowództwo lokalnego oddziału AK podjęło decyzję o zlikwidowaniu tej bandy, jako wyjątkowo uciążliwej dla ludności cywilnej. W akcji tej brał udział mój ojciec, a w owych czasach nikomu przez myśl nie przeszło noszenie „kominiarek” - wszyscy walczyli z odkrytymi twarzami i szczegół ten miał się okazać dla ojca fatalny.
W parę lat po zakończeniu wojny rodzice pobrali się i studiowali w Krakowie. Tam też pewnego dnia ojciec spotkał na ulicy jednego z niedobitków owej komunistycznej bandy z okolic Stalowej Woli, który robił już wówczas „karierę” w szeregach UB. Ubek powiedział mu wtedy tylko „Mam cię!” i od tego dnia życie ojca zamieniło się w koszmar. Niestety, zawiódł go partyzancki instynkt i zamiast uciekać na tzw. Ziemie Zachodnie, gdzie miałby może szanse na zgubienie prześladowcy, rodzice przenieśli się w rodzinne strony, gdzie ojciec został z łatwością namierzony.
Z niewiadomych powodów, początkowo nie aresztowano go, ale wiedział już, czym grożą PRL-owskie więzienia, gdyż przeszedł przez nie zaraz po wojnie - wtedy jakoś mu się udało wyjść cało (S. Rolla mówił mi, że ojciec był więziony w Kraśniku). Teraz zaczęły się coraz bardziej uciążliwe codzienne przesłuchania i nieustanna obserwacja (z rana znajdowano regularnie na rabatkach pod oknami połamane kwiaty i ślady butów podsłuchujących wieczorami ubeckich szpicli). No i stało się to, co się musiało stać - wykończyli człowieka. Miałem wtedy rok. Ubek natomiast żył sobie długo, a jeden z prezydentów wolnej Polski udekorował go nawet orderem. Ta skandaliczna dekoracja wywołała bardzo liczne protesty. Protestował m. in. człowiek, który wrócił do domu na piechotę z Syberii, dokąd został wywieziony przez sowietów.
Fotografuję tablicę z napisem: „Tu dn. 10.VIII.1944 hitlerowcy rozstrzelali stu kilkunastu Polaków”. Chwilę później zatrzymuje się obok mnie samochód, przedstawia mi się były partyzant, pan X. i opowiada, że od lat walczy o zamianę na tablicy słowa „hitlerowcy” na „Niemcy”. Z jednej strony dobrze go rozumiem. Z drugiej jednak... - posłuchajcie historii, która przydarzyła się mojej rodzinie:
Jak już wspominałem, ojciec nabawił się w partyzantce ostrej gruźlicy. Kilka lat po wojnie jedna z wielkich szwajcarskich firm farmaceutycznych wypuściła na rynek nowy lek przeciw tej chorobie. Próba kupienia go nie powiodła się, gdyż w owych czasach nie można było dokonywać płatności ponad żelazną kurtyną. Jakież było zdumienie rodziców, gdy pewnego dnia otrzymali paczuszkę zawierającą owo nieosiągalne lekarstwo wysłane przez zupełnie obcą osobę - Marthę D, rodowitą Niemkę. Korespondencyjna znajomość utrzymała się przez kilkadziesiąt lat.
Gdy dopiero pod koniec lat 70-tych poznałem ją osobiście, opowiedziała mi, jak ta historia wyglądała z jej strony. Martha mieszkała na pograniczu Szwajcarii, gdzie bezpośrednio po wojnie obowiązywał zakaz zatrudniania Niemców. Dopiero po kilku latach starań udało jej się znaleźć pracę w jednej z bazylejskich aptek. Każdego roku, przed Bożym Narodzeniem, jej właściciel miał zwyczaj wkładać do koszyka listy z odmownie załatwionymi prośbami i każdy spośród personelu losował po jednym z nich. Martha wylosowała list rodziców.
Jej brat, Otto, służył w czasie wojny w Abwehrze, na froncie wschodnim. Karmiono ich tam najczęściej zupą kminkową. Do końca życia, nawet w najlepszej restauracji, Otto zawsze przed zaczęciem zupy długo grzebał łyżką po dnie talerza szukając znienawidzonego kminku, który mu przypominał wojsko i wojnę. Był jedynym obcokrajowcem, który rozpoznał u nas na ścianie popiersie Marszałka Piłsudskiego.
Jak różni byli Niemcy i ich reakcje nawet w Polsce podczas wojny, możesz przeczytać w tym samym serwisie na stronie „W okupowanej Warszawie” (wspomnienia Profesora Woytowicza) - szczególnie na stronach 16-17 (reprodukcja nr 9) oraz str. 22-23 (nr 12). Może lepiej więc pozostawić na warszawskiej tablicy słowo „hitlerowcy”?